Czasem tak bywa, że do jakiegoś tematu przymierzasz się od dłuższego czasu. Potem siadasz przed klawiaturą i… nic. Próbujesz coś pisać, ale wydaje się to wszystko albo truizmem, albo nowomową, która w zasadzie niewiele wnosi. Właśnie tak mam z ostatnim tematem. Chodzę z nim już od dobrych kilku tygodni. W tym czasie powstało nawet kilka wordowskich dokumentów w których spontanicznie zamieszczałem swoje przemyślenia. Robocze tytuły tego wpisu „Magis”, „O niezaspokojeniu”, „Niepełność” tylko po części oddawały to co chciałbym tu zawrzeć. Stwierdziłem jednak, że z dobrym tematem jest tak, że musi dojrzeć, ale nie może zgnić w otchłaniach mojego dysku. Nadszedł czas, żeby spróbować zebrać w całość i podzielić się z Wami refleksjami o chorobie cywilizacyjnej naszego pokolenia.

Nie jestem pewien, wszak to moje prywatne obserwacje, a nie badania socjologiczne na odpowiedniej próbie, ale wydaje mi się, że problem, który chcę poruszyć dotyka w większości mężczyzn. Na swoje własne potrzeby nazwałem go „dziurą w sercu”. Mam tu na myśli z jednej strony takie poczucie pustki, albo raczej braku spełnienia w nas oraz błędne przekonanie, że nasze serce powinno być sercem pokojowego pieska, usłużnego, grzecznego, nie wychylającego się broń Boże. Z deterministycznego punktu widzenia cały świat wtłacza nas w takie poczucie. Matczyne wychowanie, zasady savoir-vivru, praca w korporacji, albo różnego rodzaju oczekiwania, którym nie jesteśmy w stanie sprostać. Wpędza to w dwutorowość. Robimy to czego inni oczekują, w duchu tylko utwierdzamy się w przekonaniu, że tak nie powinno być. Jak myślicie jak to się kończy? Poczuciem zawiedzenia, a czasem frustracji i nienawiści do naszego własnego życia. Do czego zaś to prowadzi? Tu w zasadzie należałoby się zatrzymać. Wszystko gra, jeśli rodzi się frustracja, która motywuje do zmiany. W końcu to my, jako eksperci od własnego życia, powinniśmy wziąć je we własne ręce. Często jednak bywa inaczej. Zamiast działania przychodzi bierność. Godzenie się z tym, że moje marzenia trzeba zostawić komuś innemu. To przykre, ale warto też zaznaczyć, że nikt z nas nie lubi się przyznawać do porażek i niepowodzeń. Wobec tego szukamy winnego. Nasze marzenia i nasze szczęście odbierają nam praca, niewyrozumiały współmałżonek, niedoceniający naszej wysiłku szef… Można by tak wymieniać i wymieniać. Gdybym dobrze policzył, wydaje mi się, że około 5 na 10 moich znajomych tkwi, choćby w jakimś aspekcie, w takiej właśnie sytuacji. Duchota otaczającej rzeczywistości nie pozwala nabrać tchu, rozwinąć skrzydeł. Pojawia się marazm i bezsens.
Ja jednak staram się patrzeć pozytywnie. Pozostałych 5 na 10 moich znajomych jest szczęśliwych, bo uwierzyło, że leży to w zasięgu ich rąk. Ja też mam takie poczucie odnośnie siebie samego. Kto by przypuszczał, że chłopak z Chojen zawędruje na początek świata, a później będzie mógł spełniać swoje marzenia na kolejnych kontynentach? Myślę, że na początku nikt. I powiem Wam jeszcze coś. Gdybym też w to nie wierzył, pozostałoby mi tylko czytać podróżnicze książki. Teraz będę je pisać sam!
ja