35 km. Dobry wynik, ale plan byl, zeby zrobic wiecej. Niestety kontuzja. Noga boli, kustykalem ledwo co. Pozegnalem sie z Valdisem zeby go nie spowalniac. Droga jest sielska, anielska. Pogoda wymarzona, bo w koncu chlodniej, a deszcze tylko pokropil pare minut. Poczatek kiepski, pozniej troche lepiej, bo noga z kazdym kilometrem przyzwyczaja sie do podloza.
Z widokiem dzikiej przyrody, a jednoczesnie lezacymi w oddali spokojnymi, sennymi wioskami kojarza mi sie cudne manowce SDM-u.
Dzis troche mysle o studiach, jak to sie pouklada, ale zaraz lape sie na tym, ze dosyc ma dzien swojej biedy i zostawiam to, skoro i tak nie mam na to wplywu. 5 km przed koncem spotykam Valdisa, czyli jeszcze nie koniec wspolnej wedrowki. Okazalo sie, ze wybralismy to samo schronisko. Nocleg w prawie szczerym polu. Oprocz albergue jest tylko klasztor. Ale okolica piekna. Zbieram sily na jutro. Mam nadzieje, ze bedzie lepiej szlo.
Mysl na dzis: chrzescijaninem najltwiej byc na Mszy, a reszta zycia czesto okazuje sie inna bajka…