Okazało się, że 1000 km tymi norweskimi, krętymi drogami to nie lada wyczyn. Pożegnałem chłopaków dopiero o 16 i ruszyłem łapać coś na Abisko. Zostało ostatnie 60 km, co przy całokształcie wydaje się niczym. Na szczęście dość sprawnie udało się ogarnąć podwózkę. Kiedy wyskakiwałem z tira w Abisko zastanowiło mnie, że na przystanku powrotnym (do Kiruny) stało sporo piechurów po których było widać, że trasę mają już za sobą. Niemniej jednak wszedłem do schroniska i  stanąłem jak wryty. Przede mną znajdowały się setki ludzi! Wow, co jest grane? – myślę sobie. Czyżby taka popularność? Masa Azjatów i w ogóle misz masz. I wtedy zerknąłem na plakat. Fjallraven! Jak mogłem zapomnieć? Jeszcze tuż przed wyjazdem Łukasz pytał mnie czy startuje.

Czym jest Fjallraven? To wyścig po najpopularniejszej części Kungsleden. Jedyne 110 km. Ale tak naprawdę organizatorzy nazywają go lapońskim świętem trekkingu. Startuje dużo ludzi, którzy pierwszy raz wybierają się na dłuższą trasę. W tym roku było ich 2 tys. A jako, że wyścig idzie odwrotnie do standardowej trasy to kończy się w Abisko, gdzie dziś, jutro i pojutrze wszyscy bawią się i świętują. Choć nie spodziewałem się tłumów w Laponii to skoro już są również i ja oddałem się tej atmosferze. I powiem jedno, zachciało mi się w tym wyścigu wziąć udział! Możecie to traktować jako własne wyzwanie rzucone sobie samemu 🙂

Na koniec dnia odkryłem za to saunę! Skandynawska sauna – grzech odmówić. Powiem szczerze, że taka odnowa biologiczna na koniec dnia to coś niesamowitego – polecam, szczególnie tutaj 😉

Jutro rozpoczęcie marszu i wszystko się zweryfikuje, siły przede wszystkim 😉