(wspomnień czar, o Węgrzech, ławce w Budapeszcie, a także mój pierwszy zagraniczny „stop” i rozważania sprzed dekady)

Tydzień czasu, autostop, około 19 pociągów, cztery kraje, inne kultury, choć może nie bardzo odległe, to jednak inne niż nasza, nowe przeżycia, doświadczenia. To w jakiś sposób mnie zainspirowało. Do czego? Zobaczymy co z tego wyjdzie. Póki co chciałbym podzielić się kilkoma myślami związanymi z tym wyjazdem.

 O autostopie

Koszyce naprawdę nas urzekły. Duże, zadbane miasto, z wieloma połaciami zieleni, gdzie można usiąść i odpocząć. W centrum miasta wspaniała fontanna, naprawdę robi wrażenie, w dodatku zsynchronizowana jest z lecącą w tle muzyką klasyczną i trzeba przyznać, że jest to zrobione perfekcyjnie. Kiedy emocje sięgają zenitu fontanna tryska niczym gejzer wysoko ponad tłumy ludzi, którzy podziwiają to „przedstawienie” z zapartym tchem. Woda daje pożądany chłód i orzeźwienie, bryzgając delikatnie na twarz. A że jest naprawdę bardzo gorąco, dlatego co bardziej odważni zrzucają obuwie i biegają ścieżkami wewnątrz zbiornika, nie przejmując się zalewającą ich ze wszystkich stron wodą. Muszę przyznać, że trochę im zazdroszczę, ale oszczędne pakowanie zmusiło, tak mnie jak i Fratera, do wzięcia jednej pary butów i z różnych względów nie mogły to być sandały, ale mocno zniszczone adidasy. No trudno, tym razem wyjątkowo rozsądek wziął górę nad spontanicznością.

Miłe uczucia pozostawiło we mnie to miasto. Piękna katedra, odrestaurowane kamienice, a że w końcu pogoda też zaczynała dopisywać to i odjeżdżać się nie chciało, ale czas goni i trzeba ruszać dalej, a dreszczyk emocji w nas tkwi, bo o to przed nami pociąg relacji Warszawa – Budapeszt. Nadmienić trzeba, że przejechać nim mieliśmy tylko jedną stację, ale wysiadka w Hidasnemeti – pierwszej stacji za granicą węgierską była dla mnie wkroczeniem w inną sferę.

Jedyne 20 minut jechaliśmy tym polskim pociągiem, który jednak nie był za specjalny jak na tak daleką trasę. Jedynym plusem było to, iż zaopatrzyliśmy się w polskie gazety, których całkiem sporo było porozkładanych po przedziałach.

Zatem Węgry. Jesteśmy już na innej ziemi. Niedługo będzie nam dane doświadczyć tego jak bardzo innej. Choć Frater, jak mówi, nie widzi na pierwszy rzut oka różnicy, to ja gdzieś w sercu, intuicyjnie czuję coś dziwnego. Dziwną bliskość, której na Słowacji nie doświadczałem. Patrzę przed siebie, jest już późnawo – dochodzi 18, aż po horyzont widać pola, łąki. Piękne, ale inne, naprawdę inne, przynajmniej moim zdaniem. Bo chwili zadumy trzeba jednak się otrząsnąć, wejść na stację i kupić bilety do Tokaju z dwiema przesiadkami. I tu robi się naprawdę ciekawie. Próbujemy po angielsku – nic z tego, że o polskim już nie wspomnę. Pani wygląda na miłą, ale zbitek słów, który wyrzuca ze swoich ust uniemożliwia nam jakąkolwiek komunikację. Sytuacja naprawdę wygląda na podbramkową, jednak kartka i długopis okazują się być ponad barierą językową. Pisownia dzięki Bogu jest bardzo zbliżona i tylko dlatego udaje się nam kupić bilety tam gdzie chcemy. Na szczęście w przeciwieństwie do Słowacji nie ma problemów ze zniżką studencką. Do pociągu pozostają jeszcze 1,5 godziny także robimy sobie małą wycieczkę do wsi. I tu Węgry drugi raz mnie ujmują. Bo z jednej strony widzę biedę, pegeerowskie budownictwo, dziwaczne i archaiczne budki telefoniczne na żetony, a z drugiej strony to wszystko ma klimat. Jest czysto i schludnie. Na jednej z bocznych dróg pan zamiata ulice. Kto widział na polskiej wsi podobny obraz, skoro nawet w miastach często o to trudno. Tak więc Węgry mają u mnie kolejnego plusa, pierwszy był za ducha, którego wyczuwałem unoszącego się nad tym krajem, drugi zupełnie materialny, ale też istotny.

Wracamy na stację, a ponieważ jest jeszcze chwila wyciągamy gazety, które „pożyczyliśmy” z polskiego pociągu i z chciwością sczytujemy litery, które układają się w zupełnie znane nam słowa. I znowu nowe doświadczenie… zastanawiam się nad unią europejską, tym całym kosmopolityzmem. Chyba wbrew pozorom, po tej podróży dystansuje się do tego. Choć powinienem pewnie prawić laudesy o języku angielskim, który nie jeden raz uratował nam skórę, o zniesionych przejściach granicznych, to boję się czegoś przeciwnego. Boję się, że kiedyś zostanie zabita ta wspaniała różnorodność. Będzie jeden kraj, jedna waluta, jeden język, jedna kultura, jedne poglądy itd. Nie chciałbym tu wyjść na jakiegoś fundamentalistę czy nacjonalistę, ale taka świadomość gdzieś się we mnie zrodziła. I jak pięknie to się do życia odnosi. Zupełna analogia. Każda skrajność jest zła. Jak łatwo tworzyć jedyną i poprawną ideologię, albo wręcz przeciwnie popadać w skrajny relatywizm. Jak łatwo zaszufladkować człowieka, albo popaść w taką niewolę poprawności politycznej i nie być w stanie wyrazić swojej opinii. W życiu trzeba mieć dużo pokory do tego co jest nam dane, ale nie tylko do tego, do siebie również.

Takie to myśli krążyły w mojej głowie na początku naszej podróży do Węgier, gdzieś między pierwszym a drugim artykułem „Dziennika” z zamyślenia wyrwało mnie skontrolowanie czasu. Nadchodziła godzina odjazdu, a pociągu nie widać. Postanowiłem zasięgnąć języka, co w obecnej sytuacji naprawdę nie było proste. Tym trudniej było mi uwierzyć, kiedy pewien pan przekonywał mnie, że do Abaujszanto na pewno dojedziemy tym… no właśnie… Frater mimo, że na kolei lepiej się zna też stał z lekka wcięty. Oto stało przed nami coś, co podobno miało nas zabrać do kolejnej stacji na naszej drodze. Trudno nam było uwierzyć, ale co pozostało robić? Wsiedliśmy…

W Budapeszcie „na bezdomnego”

Na ulicy w Budapeszcie…

Różnie to bywa na wyjazdach, tak jak w ogóle w życiu. Czasem coś nie wyjdzie, czegoś nie uda się zrealizować. Podobnie było w Budapeszcie. Chyba trochę za duże się okazało to miasto do chodzenia na pieszo. Może za dużo chcieliśmy (pewnie tak), ale tak to jest, jak brakuje kasy i na wszystkim chce się zaoszczędzić, ale nie na wszystkim się da. Nie wdając się w szczegóły, nie zdążyliśmy na pociąg, zostaliśmy na lodzie. Bez na tyle dużych pieniędzy by w tym molochu szukać noclegu.

Trzeba jednak gdzieś spędzić noc. Dworzec. Jakoś nie bardzo nam pasuje. Idziemy ile się da z bagażami, w sumie, podejrzewam liczącymi ponad 30 kg. Sił nam trochę brakuje, bo to przecież nie pierwszy dzień tego wyjazdu, a noc nadchodzi. Dochodzimy do głównej ulicy miasta. Postanawiamy przysiąść na jednej z ławek, których w okolicy dużo. Bezdomni zajęli już sporą część z nich, my bierzemy pierwszą wolną. Na dalszą podróż sił nie ma. Wzorem tych ludzi zasypiamy, mając jednak na uwadze cały nasz dobytek. Na początku budzimy się przy każdym przejściu, głośniejszym śmiechu, przejeździe samochodu czy roweru. Potem zmęczenie robie swoje, nie przeszkadza nawet niewygodna ławka i twardy plecak.

Mimo w miarę ciepłej nocy w pewnym momencie czuję chłód, budzę się. Frater śpi w spokojnie, a ja patrzę na miasto. Ludzie przechodzą, patrzą dziwnie, coś mówią (kto by zrozumiał węgierski), a my na jesteśmy bezdomni. Tej nocy przynajmniej byliśmy. Na jeden dzień to nawet ciekawe, na stałe… tragiczne. Miasto tętni życiem 24 h na dobę, dosłownie tak. Ruch nie zamiera ani na chwilę. Ludzie się śmieją, biegają, jakby było samo południe Nawet rowerzyści jeżdżą całą dobę, to dosyć ciekawe. A z drugiej strony doświadczasz tego niejako od drugiej strony, czujesz się jak „margines”. Ludzie przechodzą z jakimiś fast foodami, czuć głód… ale ekonomia przypomina, że nie ma pieniędzy na jedzenie po nocach.

Patrzę na tych naszych „sąsiadów”, śpią spokojniej niż my, bo nie mają czego stracić, poza tym to ich nie pierwsza noc i na pewno nie ostatnia. Myślę o każdym z nich, o ich historii, tragedii, nieprzystosowaniu, braku pomocy… i o tej zatrważającej przepaści między nimi i nami, między nami, a nimi… dziś udało się być po drugiej stronie przepaści. Nie zrozumcie mnie źle! Mówiąc o przepaści nie mam na myśli, że jesteśmy wyżej, a oni niżej. Chodzi o totalnie inne doświadczenia.

Ciekawa ta noc. Doświadczam, uczę się, staję się bardziej człowiekiem…

Zaczyna się lekko przejaśniać, Frater się budzi. Dochodzi czwarta i ruszamy dalej. Przed szóstą mamy kolejkę pod granicę słowacką. Ale zanim Słowacja, jeszcze Esztergom. Szkoda mi, że Budapeszt zwiedziliśmy tak słabo. Jednak myślę, że miało tak być. Nocy na ławce nie żałuję… czegoś mnie nauczyła… a Budapeszt poczeka na lepsze czasy 🙂