Jeden z moich pecherzy postanowil byc slawny i zostac bohaterem notki. No i udalo mu sie. Przez problemy z pieta nie zwracalem na to uwagi, ale teraz zaczalem wyczuwac, ze dawno powinien zniknac, a tymczasem bol narasta. I to dziwny, promieniujacy na cala noge. Takze zamiast cieszyc sie z krotkiego etapu miedzy dwoma miastami, utykalem strasznie nie mogac zebrac ani jednej mysli. W koncu kiedy przeszedlem 80 procent trasy, zatrzymalem sie i postanowilem przeprowadzic operacje. To co zdawalo sie goic po poprzednim odcisku rozcialem raz jeszcze. Okazalo sie, ze slusznie, bo w jednym miejscu zrobil sie drugi pecherz, niewidoczny przez tego poprzedniego i najprawdopobniej uciskal cos co powodowalo taki bol. Ostatnie 5 km bylo najcudowniejsze na calym camino. Tak jakbym latal. Zero bolu.Niesamowite. I tak sobie pomyslalem, ze czasem w zyciu jest tak jak z tym pecherzem. Jakas nasza czesc wymaga opieki ale sie boimy zmiany i przez to ranimy jeszcze bardziej. Trudno nam uwierzyc ze gwaltowna zmiana przyniesie ukojenie…
ktos by powiedzial, ze „do wszystkiego dorobie teologie”… ale skoro z banalnych problemow plyna niebanalne wnioski to czemu nie 🙂
nic dodać nic ująć , zgadzam się w 100% …
Hahaha, ja też kiedyś w podróży robiłem sobie operację 🙂 Było identycznie jak w twoim przypadku, tylko to nie był pęcherz 🙂
Niebanalny Banaszczyk!