Autostop. PKS do Belgradu?

Kto z Was śledził profil na Facebooku wie zapewne, że razem z Piotrkiem – Panem Szpakiem i Kubą – Sądeckim Włóczykijem postanowiliśmy wybrać się na kolejny wspólny wyjazd. Ze spontanicznego pomysłu na autostop po Europie, zrodził się ciekawy projekt, który chcielibyśmy z czasem rozwijać. Roboczy tytuł PKS spodobał nam się tak bardzo, że stał się oficjalną nazwą tego autostopowego przedsięwzięcia.

Dlaczego PKS? Po pierwsze od znaczy to tyle co Piotrek, Kuba, Szymon do Belgradu. Po drugie jednak PKS w naszej rzeczywistości to przygoda niczym autostop. Nigdy nie wiesz kiedy się zatrzyma, czy dojedziesz do celu, a może przypadkiem trzeba będzie zmienić pojazd? Ta losowość wydaje się być bardzo zbieżna.

Na pierwszy wyjazd wybraliśmy Belgrad. Dlaczego? Po pierwsze wszyscy mieliśmy ochotę odwiedzić Bałkany. Czemu zatem Serbia? Odnosiliśmy wrażenie, że ten kraj ze względu na brak dostępu do morza jest przez turystów traktowany raczej tranzytowo. Chcieliśmy się przekonać czy Serbią można się zachwycić i zaraz po świętach Wielkiej Nocy z centrum Polski ruszyliśmy z wyciągniętym kciukiem ku przygodzie.

Magia spotkania

Muszę Wam przyznać, że całość była dla mnie dość trudna. Kilka razy znalazłem się w miejscach nieciekawych do łapania okazji z małymi możliwościami przemieszczania się. Poza tym w większości udawało mi się jechać raczej na krótkich odcinkach przez co też nie było najszybciej.

Wszystkie niedogodności jednak wynagrodziły mi świetne spotkania, które zapewne warte były tego by na mecie pojawić się z pewnym opóźnieniem. Cóż, do wszystkiego można dorobić teologię. Do rzeczy jednak.

Wczesnym rankiem ruszyliśmy z Łodzi i pierwszy stop był łaskawy dla nas wszystkich. Dość szybko pojechaliśmy dalej i jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że pierwszy przystanek będę miał w maleńkiej miejscowości gdzie stacjonuje mój znajomy. Odpuściłem zatem na chwilę wyścig i wpadłem na herbatę. Pozytywnie naładowany ruszyłem dalej, krótkimi odcinkami przedostawałem się do Radomska, a potem Częstochowy.

Jedno z ciekawszych spotkań miałem właśnie w czasie tej ostatniej podwózki. Najpierw okazuje się, że gość, który mnie wiezie też jedzie na Bałkany; do Chorwacji (niestety ma 2-dniowy postój w Polsce). Potem zaś okazuje się, że jest misjonarzem, który tam pracuje. Pojawia się nagle mnóstwo tematów, bo ja mogę podzielić się również swoim doświadczeniem misyjnym z pracy w Ameryce Południowej.

Nie musiało minąć dużo czasu, a kolejny ciekawy towarzysz trafił mi się w drodze do Katowic. Odcinek co prawda nie był duży, ale przez ile tematów zdążyliśmy przebrnąć! Santiago de Compstella, EDK, wyprawy motocyklowe w siną dal, podróże bez większego planowania, tak po prostu, w wolności. Wymieniamy kontakt, a ja obiecuję opowiedzieć jak poszedł mi wyścig.

Potem było już trochę gorzej. Utknąłem w Tychach i straciłem jakieś dwie godziny by dojść do sensownego miejsca.

Stamtąd zabiera mnie Bartosz. I kolejne niesamowite spotkanie. Przewodnik miejski, beskidzki, po ukraińskich górach i Bałkanach. No czujecie ten klimat? Czy mogłem lepiej trafić? Znów droga niezbyt długa, ale dowiaduje się kilka cennych informacji o Serbii i przejściach granicznych i wyposażony w tę wiedzę śmigam dalej.

Na sam koniec kiedy powoli zapada zmierzch łapię parę polsko-słowacką, która zawozi mnie aż do Rużomberoku. Po raz kolejny wspaniali ludzie. Rozmawiamy o dzikich roślinach, którymi Bartek się zajmuje, o warsztatach, które są niszą na Słowacji, a potem z jego drugą połową o zawodzie, o byciu wychowawcą, o blaskach i cieniach tej pracy, bo wykonujemy bardzo podobną. Niesamowite jest spotykać takich otwartych ludzi. W zasadzie w czasie autostopu doświadczałem tego wiele razy. Tym razem jednak niesamowite było, że te osoby były w punkt dopasowane do mnie. Zainteresowania, doświadczenia, zawody – były tak zbieżne, że aż bałem się kto zabierze mnie następnym razem.

Na koniec tej historii jeszcze jedno spotkanie z dnia następnego. Po marcowej nocy w namiocie z Rużomberoku, zabiera mnie Słowaczka, która pracuje z dziećmi jako terapeutka. Jednak ona robi to na oddziale onkologii. Pracuje w organizacji pozarządowej „Dobry Anioł” jednej z największych na Słowacji, założonych w dawnych czasach przez ich obecnego prezydenta. Mamy okazję porównywać naszą pracę. Trudno nam ocenić kto ma trudniej, ale bez wątpienia jej praca jest dużo smutniejsza. Trzeba być niezwykle silnym by pracować w takim miejscu. Jana sama jest „Dobrym Aniołem”. Nie dość że zabrała mnie na stopa, to jeszcze podwiozła 20 km dalej, wyposażyła w ciepłą herbatę i kanapki. Nie ukrywam. Jestem szczęściarzem.

Wiecie dobrze, jeśli dłużej czytacie mojego bloga, że „magia spotkania” to temat bardzo mi bliski, coś co fascynuje mnie w podróży. Jednak w czasie PKSu do Belgradu ta „magia” po prostu mnie zalała. Chwilami kiedy bezczynnie stałem na Słowacji lub przed serbską granicą nie mogąc nic złapać przez 5 godzin, myśli o tych spotkaniach pomagały mi przetrwać 🙂 Wyobrażałem sobie, że po prostu muszę czekać na odpowiednie osoby. Kto wie, może tak właśnie było?!

Granicę węgiersko-serbską przekroczyłem pieszo. Robiło się już ciemno. Pomiędzy Węgrami, a Serbią obóz uchodźców był dość mały. Obrazki pukania do tirów i próbowania przejechania do Węgier nadal były widoczne. Było jednak późno, a ja czułem się potwornie zmęczony. Brakowało mi siły by skupiać się na tym wydarzeniu. Przede mną jeszcze koło 10 km pieszo do Suboticy, a stamtąd nocnym pociągiem do Belgradu gdzie czekali już na mnie autostopowicze z prawdziwego zdarzenia 🙂

CDN… 🙂