Dzien dzisiejszy pewnie dlugo zapamietam. Postanowilem pojsc do muzeum w Bilbao, co spowodowalo, ze moje wyjscie znacznie sie opoznilo. Wyliczylem jednak ze i tak spokojnie dojde do Muskiz. Wychodzac wszedlem jeszcze do Biura Informacji by zasiegnac rady jak najlepiej wyjsc z tej metropolii.
– skad pan jest?
– z Polski – odpowiadam
– to w takim razie wytlumacze pnu po polsku
Okazalo sie, ze to polka, ktora mieszka w Hiszpanii. W dodatku przeszla cale Camino, zatem moglem w naszym jezyku porozmawiac i dalej w droge. Przy wyjsciu z miasta spotkalem Wilhelma. Zatem dalej idziemy razem. Skwar niemilosierny, a pod nogami niestety asflalt. Strzalki prowadza nas jakos dziwnie, az w koncu mamy juz pewnosc ze zabladzilismy. Pytamy ludzi. Kazdym mowi cos innego. Jakis dramat. Robi sie coraz gorecej. Ledwo wyszlismy z Bilbao, przed nami szmat drogi. W koncu mozolnie po straconych 3,5 godzinach ruszamy dalej. Do tej pory nie wiemy co robily tam te inne strzalki. Fakt jest faktem, ze wszystko dzialo sie pod Diabelskim Mostem…
Dalej nie ma czasu na sentymenty. Gnamy ile sil w nogach, ale niestety sil coraz mniej a kilometrow jeszcze ponad 20. I kolejny zanik strzalek, tym razem w Portugalete. Tym raze jednak dobry duch w postaci starszego malzenstwa przeprowadza nas przez cale miasto.
Dochodzi 22 i jeszcze tylko ostatnie 11 kilometrow… Albergue zamkniete od godziny wiec idziemy w ciemno. Jestesmy u celu o 23.30… Nog juz nie czuje… w ogole nic nie czuje… ech pogmatwal nam diabel plany, ale nie wzielismy metra choc troche nas kusilo. Budzimy pielgrzymow, ale spia jak zabici. W koncu ktos otwiera… Valdis 😉
Byle do rana. Jutro na pewno krocej. Bo nogi strasznie bola. Zamiast 30 zrobilismy 50, niestety nie do konca w dobrym kierunku…
Mysl na dzis: Wazne sa checi, ale musza byc jeszcze predyspozycje… moze warto z czegos zrezygnowac w zyciu, jesli naprawde nie jestem w tym dobry… a moze nie?
Twój tytuł skojarzył mi się z moim wczorajszym snem o opętaniu. Ciekawe…Swoją drogą ten most pewnie nie bez powodu nazywa się tak, jak się nazywa…A propos myśli: Dochodzę do wniosku, że w niczym naprawdę nie jestem dobra. A skoro chęci muszą ustąpić predyspozycjom, to… trzeba zrezygnować z życia?
Kiedy rozpoczynamy swój dzień, pamiętajmy, że niesiemy ze sobą światło…gdziekolwiek się udamy, cokolwiek się wydarzy – tego światła nie da się zgasić…pozdrawiamy
Ciekawa przygoda… Choć szkoda nóg. ;)A może trzeba się oprzeć na łasce Bożej, a nie opierać na własnych siłach czy ambicjach…
Wycisz się, żebyś dokończył drogę. Żeby sił wystarczyło…
Czyż wysiłek nie jest sensem Życia?
Może nie warto rezygnować bo wręcz odwrotnie – doszlifować? 50 km to niezły kawałek drogi na kopytkach. Przygody mają to do siebie że potrafią byś niespodziewajką w najmniej oczekiwanym momencie.
Pozdrawiam 😉
ps:: bardzo fajny blog, pozwolę sobie tu zerkać