Swego rodzaju niepewność jest wpisane w nasze życie. Nie da się od niej uciec. Czasem jednak zaskakuje nas jakby w pół kroku. Odbiera możliwość racjonalnego myślenia. A wierzących… rzuca na kolana…
Tak było i tym razem. Kiedy w piątek jechaliśmy z różnych stron Boliwii do Oruro, wszyscy w głowach mieliśmy jedynie karnawał, który następnego dnia miał radować tysiące ludzi. Wszak to największy w kraju i drugi po Rio de Janeiro w Ameryce Południowej czas świętowania i radości. W naszym przypadku było jednak inaczej…
Piątkowy wieczór. Telefon. Wypadek. Na początku trudno było stwierdzić co, kto i gdzie. Siostry wracały z Oruro do Sucre. Kto jest ranny, ktoś jest zabity. Dostajemy strzępy informacji. Nie żyją żołnierze. Skąd się tam wzięli żołnierze? Podobno w wypadku ucierpiał ksiądz Mariusz. Nie potrafimy ułożyć tego w całość. Jak to możliwe, że wszyscy znaleźli się w tym miejscu? Każdy następny telefon jest coraz bardziej niepokojący. Stan księdza jest ciężki. Jedziemy do szpitala. Dostajemy informację, że będzie potrzebna krew. Nie wiadomo jeszcze jaka. W biegu wysiadam z samochodu i kiedy widzę oczy ludzi stojących przed wejściem, już wiem… Ksiądz Mariusz odszedł przed chwilą. W oczach ciemnieje… Trudno zebrać myśli… Są ranni, więc najpierw wkładamy wszystkie siły w przenoszenie ich z jednego szpitala do drugiego, w załatwianie formalności… a potem… a potem już tylko przenosimy trumny… ze szpitala do kaplicy… z kaplicy do Challapaty…
W końcu, dowiadujemy się szczegółów wypadku. Siostry wracały z dwoma klerykami do Sucre. W czasie jazdy odczepiła im się przyczepka. Nie były w stanie jej podnieść i zamocować. Wszystko to działo się na terenie parafii ks. Mariusza, dlatego zadzwoniły i poprosiły o pomoc. Przyjechał z 50 żołnierzami. Był ich kapelanem. W czasie naprawy wjechał w nich rozpędzony autobus, który wykonywał niefortunnie manewr wyprzedzania. Zaraz potem uderzył jeszcze jeden. Czterech żołnierzy i kleryk zginęli na miejscu. Ksiądz w szpitalu… To trudna śmierć, ale już dziś mówi się, że umarł pomagając drugiemu… czyli w sposób w jaki żył…
Następnego dnia jedziemy do Challapaty, miejsca gdzie pracował. Byłem tam wcześniej nieraz. Nie poznaję miasta. Widzę przed sobą ocean ludzi… dosłownie ocean… to kondukt który czeka na ciało swojego proboszcza. Idą razem do kościoła. Dzień, noc i dzień… cały kościół ludzi… to coś niewyobrażalnego, bo Challapata dla przeciętnego Boliwijczyka to miejsce, które kojarzy się z nielegalnym handlem i przemytem samochodów, a nie z pobożnością… Oprócz księdza i sióstr jestem tam w tym czasie jedynym Polakiem. Dlatego ludzie ze mną rozmawiają, pomiędzy łzami, dzielą się wspomnieniami…
Padre był z nami tylko rok. A my teraz przyszliśmy tu dla niego. On nie był zwyczajny, taki jak inni. Nigdy nie odmówił. Zawsze szedł z pomocą. Jeździł po wioskach, odwiedzał parafian. Misjonarze i przyjaciele wspominają, że często nie miał czasu, bo był ze swoimi parafianami. Żył tu dla nich. To w jaki sposób pożegnali go w Challapcie jest w jakimś sensie pierwszym mocnym i dostrzegalnym owocem jego życia tutaj. Jestem przekonany, że będzie ich dużo więcej. W Challapacie słyszę słowa… Santo padre, Santo padre Mario… Padre Mario uczy nas, że świętość to gorliwość codzienności, ale też wszystko co dzieje się wokół potwierdza słowa z Pisma: „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostaje tylko samo; ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24)
+