Tapacari… mała wioska w górach, oddalona kilka godzin drogi camionem od Cochabamby. W moich misyjnych planach nie istniała. Opatrzność jednak tak pokierowała moim pobytem w Boliwii, że właśnie tu rozpocząłem i zakończyłem mój pobyt w tym kraju.
Wystarczy wrócić do mojej pierwszej notki z boliwijskiej ziemi… camion, coca i chicha… z perspektywy czasu widać, że rzeczywiście było to mocne wejście, ale i piękne, barwne. Drugi przyjechałem tutaj na zaproszenie Asi by wziąć udział w popaschalnym spotkaniu katolickich wspólnot. Wyruszamy w drogę, bo campo do którego mamy dotrzeć mieści się trzy godziny za Tapacari. Bardzo się cieszę, bo to ostatnie spotkanie w Boliwii jest takim smakowaniem tego co nawet w Boliwii spotyka się już coraz rzadziej. Samo dotarcie do Tapacari nie jest łatwe, bo przecież ciężarówki z ludźmi dojeżdżają do miasta tylko w czwartki i niedzielę, 4-5 godzin po trudnych drogach. Do Callonca Baja jednak już żadna ciężarówka nie dojedzie. Około 80 mieszka z daleka od wszelkiej cywilizacji, nie ma prądu, jest za to cisza i spokój. Kolejna interesująca rzecz… tu się nie mówi po hiszpańsku, ale w keczua. Tym bardziej możesz poczuć, że wkraczasz w sferę, która normalnie nie jest dostępna dla Gringo. W jakiś sposób czuję się zaszczycony, że jestem dopuszczony do tego świętowania… W czasie jednej z aktywizacji jako jedyny nie mówiący w keczua oddalam się trochę od wioski i wdrapuje się na najbliższe wzniesienia. Staram się upajać tym wszystkim co mnie otacza, zapamiętywać krajobrazy, zapachy, otaczające mnie skały, ale też melodyjne dźwięki keczuańskich pieśni… Myślę sobie jednak, że z czasem to wszystko uleci, że tylko moje marne zdjęcie nieudolnie będą to przypominały… jednak to spotkanie jak wiele, wiele innych na bardzo długo zostanie w mojej pamięci.
Wracamy do domu… schodząc ze wzniesień w stronę rzeki łapczywie chwytam ostatnie chwilę w boliwijskich Andach… cieszę się, że właśnie z tymi ludźmi, w tym miejscu mogłem po raz kolejny świętować radość ze Zmartwychwstania…
Czas się pożegnać z Andami, z Tapacari, z Cochabambą, z Oruro… z Boliwią w ogóle… Jakoś to do mnie nie dochodzi, podejrzewam, że aż do momentu przekroczenia granicy. To był piękny czas. Pełen doświadczeń i mocnych jak mało, które w moim życiu i delikatnych jak muśnięcie wiatru. Nie jest wcale frazesem zdanie, że Boliwia i Boliwijczycy już na zawsze mają wyjątkowe miejsce w moim sercu.
Na pożegnaniu w Pio X, od jednej osoby usłyszałem takie słowa: Pamiętaj, że teraz oprócz swojej polskiej rodziny, masz też rodzinę tutaj, wśród nas… Jakkolwiek sentymalnie to nie brzmi, chwyta za serce, kiedy widać, że jest szczere.
… Za godzinę wsiadam w autobus… pożegnać się jeszcze w Oruro… a potem już ostatni przystanek na mojej misyjnej drodze… Peru!
Boliwio – do zobaczenia! 🙂
Juz konczysz misje? Zajrzysz do nas? Ktoredy wracasz?
przez USA?
Pozdrawiamy:)
jeszcze miesiąc w Peru 🙂
w połowie maja do Polski, ale przez Hiszpanię, bo do Was to już nie mam wizy niestety 🙁
Też się wybieram niedługo do Hiszpanii 🙂 Może pamiętasz mnie: http://artspektrum.blogspot.com/ Pozdrawiam!
wow – a jak Ty mnie tu znalazłaś? 🙂
CZekamy na Ciebie w Lutomiersku. POgadamy po hiszpańsku i może w keczua? Ciocia Teresa
wstyd z moim połamanym hiszpańskim 🙂
ale pogadamy na pewno 🙂
Całkiem przypadkowo natrafiłam na Twoją stronę. Widzę, że niczym Cejrowski przemierzasz boso przez świat… Ja jak na razie zwiedzam świat palcem na mapie, ale już niedługo mam nadzieję to zmienić 😉 Planuję w lipcu udać się do Hiszpanii, a Ty kiedy tam jedziesz?
ja przelotem w maju 🙂
Pozdrawiam! 🙂