Wszystko zaczęło się od „Jadąc do Babadag”. Kiedy dostałem ją wiele lat temu, o Stasiuku tylko słyszałem. Książka zupełnie wessała mnie do środkowo-wschodniej Europy. Od samego początku czułem, że to nowa jakość w pisaniu o podróży, przynajmniej dla mnie. Styl, który odpowiadał mi jak chyba żaden inny. W moim odczuciu Stasiuk jest malarzem. Tworzy obrazy, a jednocześnie zanurza w swojej własnej refleksji. Poglądowo zapewne różnimy się w wielu miejscach, nie zawsze mam do niego po drodze, ale jakoś nie wpływa to w ogóle na odbiór książek. Czytam właśnie „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” i mam wrażenie, że ta książka jest właśnie taka jak jej tytuł. Autor pisze o różnych miejscach, są to najczęściej kilkustronicowe impresje, a ja czuję ciągle jakbym stał na jednej z takich żółtych dróg, patrzył w bezkresną dal i cieszył się podróżą…
„Kiedyś zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciągu paru chwil zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę kilometrów. Nie było ani iskry, ani światła – nic. Szedłem przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej zwiniemy się w kłębek i doczekamy do świtu. Ale wąchałem ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwierząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych, ale nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze pomogli nam dojść do naszej furgonetki i namiotów.
Tak więc kucam pogodny, rezygnując jednak z zawszenia i wącham moje ministado. Pachnie jak tamto gobijskie. Pięknie, mocno i odurzająco. Człowiek – mówię to, starając się oczywiście naśladować ton Ciorana – powinien mieć owce. Nie ocalą, nie uwolnią z samotności, ale mogą wskazać drogę w mroku. Niekoniecznie tym, w który zmierzamy, ale w tym, z którego przyszliśmy.”
(Andrzej Stasiuk, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach)
owce