Po wyjściu z samolotu czuję, że jestem w latynoamerykańskim kraju. W jaki sposób? Trochę trudno to opisać, ale otacza mnie to ze wszystkich stron. Oczywiście język, klimat, ale też to nawoływanie, zachwalanie swoich produktów.

Napiszę Wam jednak o kilku zaobserwowanych ciekawostkach, rzeczach, które spodobały mi się bardziej lub mniej, ale wydają się godne uwagi.

Dodam tylko, że kiedy piszę Meksyk mam na myśli tylko i wyłącznie stolicę. Nawet nie próbuję wyjeżdżać poza jej granice, bo tydzień to zdecydowanie za mało nawet na to by poznać miasto.

Dworzec autobusowy w Ameryce Łacińskiej

Przypomina mi się jedna z  pierwszych historii z Boliwii, która potem w różnych formach przewijała się nieustannie na tym kontynencie. Byliśmy na dworcu autobusowym w Santa Cruz i stamtąd planowaliśmy przedostać się do Cochabamby. Dworce wyglądają tak, że każdy z przewoźników ma swoje stoisko na którym można kupić bilet na daną linię. Czyli nie ma czegoś takiego jak jedna uniwersalna kasa. To jednak nie wszystko. Oprócz pracowników na stoiskach, każdy firma ma tzw krzykaczy, którzy stoją i wołają np: cocha, cocha, cocha (Cochabamba) albo ruro, ruro, ruro (Oruro). Jeden z obrazów, który został mi na długo wyglądał tak: Przez dworzec szła staruszka, a dwie konkurencyjne krzykaczki w tym samym momencie zorientowały się, że cholita jedzie do Oruro. Niewiele myśląc złapały kobitkę i zaczęły szarpać ją w przeciwnym kierunku (do swoich stoisk). W końcu jedna zrezygnowała i w pewnym momencie puściła starszą kobietę, a ta wraz z drugą krzykaczką wylądowała na ziemi. Nic to jednak. Klient został zdobyty. Było warto!

Oczywiście w Meksyku tego nie było. Ale już samo nawoływanie przypomniało mi ten obraz. Uśmiechnąłem się pod nosem. Ach, nostalgia!

Po wyjściu z lotniska widzę zabudowę i ruch uliczny rodem z Boliwii, przechodzenie przez ulicę w miejscu w którym Ci pasuje, pisanie reklam na murach zamiast naklejania plakatów no i te palmy! Tak jestem w Ameryce. Bosko.

Owoce Ameryki Południowej

Kto mnie zna ten wie, że to ostatnia rzecz, którą wyeliminowałbym ze swojej diety.

Moja ukochana, najwspanialsza guayaba, marakuja oraz mango. Do tego odkryłem w tym roku jeszcze kilka innych: mamey, granola, avena, nuez, huaraches, tlayudas, jicama, chicozapote. Mimo wszystko jednak żadne z nich nie awansowała do mojego TOP3

Maski na twarz

Jetlag był dla mnie dość łaskawy. Zmieniło się tylko to, że z radością wstawałem o 5 rano, ale to w sumie nic złego, skoro nie trzeba iść do pracy 🙂 W związku z tym zaczynam eksplorację miasta kiedy jest wspaniałe 8 stopni. Zaczynam od tych mniej przyjemnych dzielnic, gdzie zamiast pięknego zapachu wilgotnego powietrza czuć raczej śmieci i smród powietrza. Widzę jednak, że dużo ludzi zakrywa sobie twarze. Zastanawia mnie czy poziom świadomości ekologicznej jest tu wyższy niż w Polsce, ale rozwiązanie przychodzi bardzo szybko kiedy zerkam na ich dłonie. To nie maski na twarz tylko szaliki, na rękach zaś rękawiczki. 8 stopni – zima jak jasna cholera! A ja rozkoszuję się spacerkiem w cienkiej bluzie 🙂

Metro w Mexico City

Parę razy przemierzając Mexico City metrem zauważyłem, że pierwsze wagony są prawie puste. W środku i na końcu zaś cała masa ludzi. Postanowiłem jak to „Polak-cwaniak” ulokować się tak by zająć miejsce w pierwszym wagonie. Niewiele patrząc wokół podążałem na początek peronu kiedy to zobaczyłem pomarańczową barierkę z napisem: Przejście dla kobiet i dzieci poniżej 12 roku życia. Wow! Wszystko jasne – pierwszym wagonem jeżdżą tylko kobiety i dzieci. Mało tego, prawie na każdej stacji jakiś policjant pilnuje prawa. A, że w Meksyku jest 12 linii metra to i stacji całkiem sporo, także robota w policji chyba zawsze się znajdzie 🙂

Skoro jesteśmy przy metrze dodam jeszcze jedną rzecz, którą spotykam w Ameryce Łacińskiej i w Rosji. Sprzedawcy. W metrze, autobusie, pociągu. Tych autobusowych lub z transsibu, którzy sprzedają jedzenie jeszcze rozumiem. Ludzie zawsze są głodni i nie trudno znaleźć klientów. Zastanawiają mnie jednak Ci, którzy sprzedają gumowe piłeczki, plastikowe żołnierzyki, ciepłe lody, markery i całą resztę (najczęściej) badziewia, które nie kosztuje więcej niż 1 zł. Dlaczego mnie to tak interesuje? Ano dlatego bo prawie nigdy nie widziałem, żeby ktoś to kupował. Z czego więc żyją? Czy to im się opłaca? Chciałbym kiedyś znaleźć odpowiedź na to pytanie 🙂

Psy

Z psami mam tak, że odkąd jest Gringo zwracam uwagę na rzeczy, które wcześniej dla mnie nie istniały. Nie wiem więc do końca czy Meksyk jest rzeczywiście wyjątkowy czy po prostu wcześniej tego nie widziałem, ale zdecydowanie pozytywnie zaskoczył mnie ilością ludzi, którzy posiadają psy, chodzą z nimi na smyczy i sprzątają odchody. Mój obraz psów w Ameryce Łacińskiej z poprzednich podróży nie napawał optymizmem. Bo najczęściej widywałem te bezpańskie, które chodziły w okolicach śmietników i rynków by znaleźć coś do jedzenia. Także, jak wyprowadzać się z Gringo do Ameryki to może do Meksyku?!

Czy w Meksyku jest niebezpiecznie?

Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Bo czy w Waszym mieście są miejsca których nie polecilibyście po zmroku ludziom innego kolory skóry? Zapewne tak.

Podobnie jest z Meksykiem. Doświadczenia są bardzo różne, ale jeśli nie szlajacie się po obrzeżach miasta, a wieczorami trzymacie się miejsc turystycznych i bardziej popularnych to moim zdaniem możecie być spokojni.

Z drugiej strony miałem tutaj doświadczenie bardzo podobne jak w Limie. Kiedy wieczorem szedłem z metra do hotelu (jakieś 500-700 metrów) i spytałem dwie panie czy na pewno dobrze idę, one z przerażeniem w głosie potwierdziły drogę, mówią jednocześnie że muszę uważać, żebym szedł środkiem ulicy, bo jest tu tak niebezpiecznie. Nie zignorowałem tego i prosto udałem się do hotelu. Na myśl jednak przyszła mi historia z czasów kiedy pomieszkiwałem w stolicy Peru. Przyjęła mnie tam miła, peruwiańska rodzina. Kiedy jednak dowiedzieli się gdzie będę w tym czasie pracował – wpadli w panikę:

– Jak to? Slumsy? Z Misjonarkami Miłości? One są bezpieczne bo mają habity, ale Ciebie zabiją, okradną, sprzedadzą Twoje organy i w ogóle. My nie byliśmy tam 50 lat.

Na marginesie dodam, że była to dzielnica położona mniej więcej dwie stacje metra dalej. Znowu starałem się nie ignorować ostrzeżeń i zachować czujność. Co zobaczyłem na miejscu? Było biednie, było brudno, ale całkiem w porządku. Szczerze to czułem się jak w niektórych rejonach Canchi w Cochabambie (kto był to wie!). Przez ponad miesiąc nie spadł mi włos z głowy w Limie. Być może miałem szczęście. Być może.

Jaki z tego wszystkiego morał? Być ostrożnym, ale nie dać się zwariować. Słuchać rad miejscowych, ale jeśli to możliwe weryfikować jakie jest ich doświadczenie tego miejsca. Sami wiecie, że dzielnice i miasta zmieniają się z roku na rok, a co dopiero na przestrzeni 50 lat!

Mercado (rynek, targowisko)

Kolejna rzecz za którą kocham Amerykę. Są tak fascynujące że być może uda się stworzyć o nich osobny wpis. Warto jednak, szczególnie w tych najbardziej swojskich, pilnować swoich pieniędzy. Duży ścisk, natłok ludzi to pokusa dla kieszonkowców na całym świecie, nie tylko w Meksyku. Podobno na niektórych z nich są specjalni ludzie odpowiedzialni za pilnowanie kiedy gringo wchodzi na teren targowiska. Dzięki temu już na samym początku ma on tzw. ogon, który tylko czai się na to by w odpowiednim momencie, wykorzystując chwilę nieuwagi, pozbawić go pieniędzy. I znowu ta sama sytuacja. Słyszałem to od miejscowych. Ile w tym prawdy? Nie wiem, warto jednak trzymać pieniądze w bezpiecznym miejscu. Mogę tylko dodać, że nigdy na żadnym targowisku w Ameryce Łacińskiej (ani nigdzie indziej dzięki Bogu!) nikt mnie nie okradł. A ich klimat, prowincjonalność, możliwość znalezienia absolutnie wszystkiego w jednym miejscu – jest warte odrobiny ryzyka 😉

A Wam z czym kojarzy się Ameryka Łacińska? 🙂


Spodobał Ci się ten post? Będzie mi miło jeśli zostawisz komentarz. To nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę. Zapraszam Cię również na mój facebook’owy fanpage.