Samotne święta to na pewno inne święta. Jednak, dzięki Bogu i wielu życzliwym ludziom, były owocne… a to chyba najważniejsze…
Bóg przyszedł na ziemię, chciany, czy niechciany… W sąsiedniej parafii urodził się, mimo tego, że proboszcz zamknął kościół na święta i wyjechał na wakacje… przyszedł pomimo wszystko… Przyszedł, bo czekali na niego ludzie… Nie jesteśmy idealni, czasem drzwi naszego wnętrza również są pozamykane, dawno nieużywane, ale to właśnie pragnienie przyjścia, wyczekiwanie sprawia, że Bóg zstępuje do serca człowieka… nie tylko w Boże Narodzenie… ale przez cały rok…
Mi jednak nie dane było długo cieszyć się atmosferą świąteczną. Bo 27 grudnia mijały 3 miesiące w Boliwii, a co za tym idzie, koniec pierwszej części mojego pobytu tutaj. Uciekając przed niekończącymi się formalnościami, zrezygnowałem z urzędowego toku załatwiania wizy i postanowiłem po prostu na kilka dni opuścić moją Boliwię. Może z perspektywy Europejczyka nie wydaje się to najłatwiejsze… ale moja wrodzona alergia na papiery i załatwianie formalności podpowiedziała mi, że tak będzie na pewno… ciekawiej 🙂
Podpowiadano mi różnie. Najbliżej do Chile, najłatwiej do Peru, najbardziej komfortowo do Argentyny lub Brazylii. Z wdzięcznością przyjąłem w/w rady. Ale wtedy już wiedziałem, gdzie mnie poniesie. Dlaczego nikt nie wspomniał o Paragwaju? A skoro nikt, to jasne, że właśnie tam się udam. W końcu Paragwaj, to jezuickie redukcje, wielka historia misji w Ameryce Południowej. Oglądaliście film „Misja”? Tak, to właśnie w Paragwaju miały miejsce te wydarzenia. A zatem postanowione. Dzięki otwartemu sercu sióstr Werbistek, mogłem bez problemu zaplanować trasę do Encarnacion, gdzie czekano na mnie z otwartymi rękami… zaraz, zaraz… nie tak szybko 🙂
Chyba przegapiłem całą podróż. A chwilami była naprawdę ciekawa. Z Cochabamby wyjechałem 26 grudnia wieczorem, a do Encarnacion dotarłem… 29 grudnia rano.
Ciekawe było przekraczanie granicy. Najpierw zupełnie zadziwiająco i łaskawie, jak na tutejszą wszechobecną korupcję, celnik przymknął oko, na to, że mój pobyt trwał o jeden dzień za długo, potem wystawił mi zupełnie darmowo, zieloną kartkę, którą trzeba mieć przy opuszczaniu kraju, a jak wiadomo, nie zwykłem przywiązywać wagi do takich drobnostek i dawno temu gdzieś ją posiałem.
Było ok 5 rano… budka strażników w środku wielkiego lasu… kolejny stempel w paszporcie i wymeldowałem się z Boliwii. Nie chowam dokumentów, bo czekam na pieczątkę paragwajską. Jedziemy piaszczystą drogą, wokół tylko las. Zasypiam. Jest parę minut przed dziewiątą, kiedy światło słoneczne nie daje dłużej spać. Ciekawy ten pas graniczny. Po 5,5 godzinach jazdy, docieramy to części paragwajskiej. Tam zaczyna się przeszukiwanie bagaży. W środku wielkiej dziczy wyjmujemy bagaże i jeden po drugim każdy wyjmuje wszystko z plecaków. Chyba patrzy mi dobrze z oczy, bo po raz kolejny jestem jedynym, który zostaje odprawiony bez przeszukiwania. Jedziemy przez Gran Chaco… od razu przypomina mi się seria książek Szklarskiego o Tomku… A w Paragwaju… pustka… jedna droga, całkiem niezła co prawda i lasy, lasy, lasy, potem pola i łąki… ale spotkanie człowieka to ciągle rzadkość. Tylko policjanci. Zatrzymują nas chyba z 7 razy. Szukają narkotyków, ale jakoś nie mają szczęścia. W końcu, po 24 godzinach jazdy docieramy do Asuncion. To krajobraz zmienia się już znacznie. Zagraniczne firmy – dużo więcej niż w Boliwii. No i naprawdę dużo białych. Przypomina mi się, że ponad 90 procent paragwajczyków to Metysi… w porównaniu do Boliwii to ponad dwa razy więcej… różnica jest bardzo widoczna… Już w Encarnacion, rozmawiając z s. Wandą, poznaje blaski i cienie takiej sytuacji… ale o tym innym razem.
Encarnacion leży na granicy z Argentyną. Wyznacza ją Parana, pierwsza po Amazonce pod względem długości rzeka na tym kontynencie. Robi wrażenie. Gdyby nie argentyńskie drapacze chmur na drugim brzegu, uwierzyłbym, że to morze…
Jeszcze w Sylwestra udaje nam się odwiedzić ruiny jezuickie… czuć tam historię… jakże inaczej wyglądały misje 450 lat temu…
Widzisz, Ty spędziłeś Święta samotnie, a ja – Sylwestra sama w Warszawie. 😉 Ale również owocnie, bo z Jezusem – Zbawicielem, na którego czekałam w te Święta! 🙂 Czyż to nie wspaniałe, że On przychodzi mimo drzwi zamkniętych? 🙂
"I da nam, że wybawieni z rąk wrogów, będziemy Mu służyć bez lęku, w świętości i sprawiedliwości wobec Niego przez wszystkie dni nasze."
[Łk 1,73b-75]
Świetnie, że wiesz, dokąd chcesz iść (choćby wybór Paragwaju), i do tego celu zmierzasz! Twoja kilkudniowa podróż była niesamowita. 🙂 Te wydarzenia przypomniały mi trochę te z książki "Bez względu na cenę" Josepha Fadelle'a, jak również z pieszej pielgrzymki z Jerozolimy do Asyżu Romana (http://wlasnieniewiem.blogspot.com/) – tak samo zadziwiające! 🙂 Możesz zajrzeć do niego na blog – ja tamtą pielgrzymkę śledziłam na bieżąco, ale od wyjazdu do Warszawy nie jestem na bieżąco… A on dalej pielgrzymuje i myślę, że macie ze sobą trochę wspólnego. 😉
Serdecznie pozdrawiam w Nowym Roku, życząc Ci błogosławieństwa Bożego i otwartego serca na dary, jakie Pan przygotował dla Ciebie na ten czas! 🙂
Jak miło Cię "widzieć" Nobody – myślałem już, że uciekłaś gdzieś daleko 🙂
Dla Ciebie również wszystkiego co piękne! 🙂
Nigdzie nie uciekłam! Jestem tam, gdzie byłam, czyli w Warszawie. 🙂 To Ty się ciągle przemieszczasz, stąd pewnie to wrażenie. 😉
Dzięki! 🙂
3maj się z Bogiem! 😀
Te zdjęcia to z Pentaxa?
tak
a może w 2013 nawrócisz się na pisanie?
byłoby miło 😀
Heh, nie wiem, czy to dobry pomysł… 😉
posłuchaj tego od którego wszystko się zaczęło 😛 😛 😛
Boga? 😉 "Na początku było Słowo…" 🙂
A kiedy wracasz do Boliwii?
Fascynujące jest śledzić Twojego bloga, codziennie zaglądam, żeby sprawdzić, czy coś nowego się nie pojawiło.
Genialnie!
lukolc, a może czas i na reaktywację Twojego bloga? 🙂
lukolc – dzięki 🙂 wracam do Boliwii ok 18 stycznia… a to nieprawda, że nie masz talentu… z chęcią czytałem! 🙂
Nie spamujmy tutaj 😉
Ja nie mam do tego talentu…