Wspomnienia

8 rano.  Jadę autobusem do pracy. Deszcz stuka miarowo w dach pojazdu. Usypiam opierając się o zimną szybę. Wjeżdżamy na estakadę. Pod nami port. Jestem jakby w półśnie. Nagle otrząsam się i podskórnie czuję, że to nie Gdynia, ale Encarnacion. To nie estakada Kwiatkowskiego, ale most przez Paranę, łączący Paragwaj i Argentynę. To nie Dworzec Morski, ale kontrola graniczna. Nawet nieświadomie delikatnie podnoszę się z miejsca będąc przekonany, że oto za chwilę wszyscy wysiądziemy. Przecież trzeba pokazać paszport i otrzymać kolejną pieczątkę. Stop. Prawie nikt nie wstaje. Otwieram szeroko oczy jakby miało to pomóc w bardziej realnym widzeniu świata. Upewniam się, że jednak jestem w Polsce. Zamiast ekspresyjnego hiszpańskiego wymieszanego z guarani słyszę nasz szeleszczący polski język. Ale ten stukot deszczu, niezbyt wygodny autobus, most, a w dole woda i nieprzytomny poranek; wszystko to razem wzięte przeżywałem kiedyś na drugim końcu świata i dziś w Gdyni.

Często zdarza mi się, że jakiś na pozór błahy element wciąga mnie wszystkimi zmysłami, do przeszłości, do wspomnień – tak realnie, że przez chwilę mam poczucie, iż rzeczywiście tam jestem. Podobnie było w Lublinie, we Frutti di Mare, w czasie mojego pierwszego spotkania z „Tryptykiem z podróży”. Pierwsze minuty to oswajanie się ze sobą i miejscem. Powróciłem do opowiadania o moich wyprawach po prawie dwóch latach przerwy. Po chwili jednak zapomniałem gdzie jestem. Spotkania o których mówiłem wciągnęły mnie z powrotem do miejsc w których byłe. Wspomnienia. Jakby przestało mieć znaczenie, czy jest to lubelskie spotkanie, czy ognisko w Encarnacion, a może ławeczka w Wildwood.

Nie da się ukryć. Bywam sentymentalny.