3 rano. Bruksela Charleloi. Chcialbym zebyscie to zobaczyli. 🙂 Noclegownia jak u brata Alberta. Jedni spia na krzeslach, inni na ziemi. Budynek jest ogrzewany wiec to nie problem. Poza tym fajnie, ze tak mozna, nikt nie zwraca na to uwagi. Jest bardzo spokojnie.

Najczesciej o takich godzinach najlepiej mi sie mysli 🙂 Fascynuje mnie tutejsza interkulturowosc. To sprawia, ze czlowiek staje sie otwarty, nie zasklepia sie jedynie na swoim malym poletku. W samolocie siedzialem obok dwoch ortodoksyjnych Zydow. To tez bylo niesamowite. Nigdy wczesniej nie widzialem ich na zywo. Patrzec jak sie modla, jak sa w to zaangazowani – niesamowite…
Dochodzi czwarta. Za godzine odprawa do Dublina. Wszystko wskazuje na to, ze uda sie doleciec. To chyba kolejny sygnal zebym za duzo nie planowal i nie martwil sie na zapas. Zrobie jeszcze ostatnia rundke wokol Charleloi…
I jeszcze ten wszechobecny francuski 🙂 Miod na uszy. Wlasnie pani przez glosnik zrobila pobudke calemu lotnisku, ale w tym jezyku to az milo 🙂
No i jestem w Dublinie. Wszystko zgodnie z planem. Dorotka odebrala mnie z lotniska. Tylko telefon nie dziala poki co. Dlatego „wlamalem sie” do Krzysiowego laptopa, zeby dac znac ze nie spadlem, mam nadzieje, ze bedzie mi to wybaczone… 🙂
Podsumowujac, nie trzeba bylo sie bac – wszytko poszlo zgodnie z planem. Wszak to kolejny etap na drodze do Santiago 🙂