Macie takie miejsce poza własnym domem, gdzieś w świecie, może całkiem niedaleko, a może wręcz przeciwnie, gdzie czujecie się jak u siebie?
Nie ze względu na identyfikacje z klimatem, wspaniałość krajobrazu czy łatwość życia. Raczej dlatego, że są tam przyjaźni Ci ludzie, na których możesz liczyć, którzy cieszą się na spotkanie bez względu na okoliczności. Taka świadomość bycia mile widzianym/słyszanym bez wyjątku.
Jeśli nie – koniecznie polecam 🙂
Mam kilka takich miejsc i pod tym względem jestem wielkim szczęściarzem. Dziś zabieram Was do jednego z nich, do Irlandii – kraju w którym bywałem najczęściej, a to dzięki gościnności moich przyjaciół, Krzyśka i Dorotki.
W czasie każdego z moich przyjazdów staramy się wygospodarować z Krzyśkiem jakąś chwilę na wspólny wypad i poznanie nowego miejsca. W tym roku, jak zwykle zresztą, było kilka propozycji, m.in. moje odwieczne irlandzkie marzenie czyli Belfast, ale kiedy usłyszałem o Croagh Patrick, już wiedziałem gdzie ruszymy tym razem:
Croagh Patrick
Nie jest to góra, której wysokość zapiera dech w piersiach (764 m n.p.m.), ale już pierwsze spojrzenie na nią wzbudza zaciekawienie i przyciąga uwagę. Być może jest to kwestia jej odosobnienia, wszak wybija się znacznie na tle zatoki i nizinnych terenów. Myślę jednak, że jest w tym miejscu coś więcej. I to właśnie ciągnie mnie w takie rejony. Swego rodzaju ważność miejsca dla lokalnych mieszkańców. Nie ma znaczenia czy chodzi o świętą górę, jaskinie o której powstały legendy czy stos dziwnie ułożonych kamieni. Jeśli jest to coś istotnego, albo chociaż zdaniem tutejszych, godnego uwagi, to tam chcę być przede wszystkim. Wierzę, że w ten sposób poznaję najciekawsze rzeczy, a jednocześnie zaczynam lepiej rozumieć ludzi, bo wymiana zdań, pasji i zainteresowań to pierwszy krok do przyjaźni.
Świętość owej góry nie jest bynajmniej tworem chrześcijan. Początek kultu datowany jest tam około 5000 lat p.n.e. Ówcześni mieszkańcy wędrowali tam by uczcić tam początek żniw.
Wiele lat później, według podań, (441 r. n.e.) św. Patryk pości tam przez 40 dni i walczy z pogańskimi bogami. Od tamtego momentu miejsce to nabiera wyjątkowego znaczenia również dla chrześcijan i na jego cześć co roku wchodzą na tę wyjątkową górę. Pierwotna tradycja mówi o wchodzeniu na boso, początkowo w Dzień św. Patryka 17 marca. Ze względu na warunki pogodowe przesunięto wspólne pielgrzymowanie na ostatnią niedzielę lipca, a ostatnimi czasy ze względu na erozję i duże tłumy zaleca się chodzenie w butach.
Mi jednak zawsze bliżej było do tego co pierwotne, dlatego jako, że nie miałem wpływu na datę podróży (maj) to zdecydowałem się chociaż na wejście na boso.
Bose wejście na Croagh Patrick
Na początku muszę Wam powiedzieć, że kiedy sam przeczytałem tytuł to zabrzmiał on jak niektóre z festiwalowych prezentacji podróżniczych w których ludzie tak udziwniają swoje trasy byleby wzbudzić zainteresowanie i zdobyć główną nagrodę. Zatem spokojnie – moje bose przejście nie było szpanem, nie będę się starał o żadną nagrodę 😉
Chodzeniem boso zainteresował mnie kiedyś Mizer (Mizer to temat na osobny wpis!). Zawsze chciałem doświadczyć jak to jest, aż w końcu nadarzyła się okazja. W zasadzie mówią, że powinno się rozpoczynać systematycznie. Najpierw gładkie podłoże; ziemia, piasek i trawa. Potem przyzwyczajamy stopy do twardego, a na końcu kiedy skóra ma już naturalną warstwę ochronną można spróbować z ostrym. Jako, że ja nie miałem tyle czasu, przeszedłem przyśpieszony kurs w czasie wchodzenia na górę. Pierwsze 10 minut było trawiasto, kolejne pół godziny to duże głazy narzutowe po których chodziło się dość wygodnie i cała reszta (2, 2,5 godziny) to masakryczny żwirek (brakowało tylko muchomorka). Drobne, ostre kamienie, powodowały, że każdy krok to było nabranie i wypuszczanie całego powietrza, a w najgorszych wypadkach przekleństwo. Pogoda była średnia. W czasie wspinaczki siąpił deszcz, widoczność była prawie żadna, a na całej drodze spotkaliśmy może 5-10 ludzi.
Motywacja
Chciałbym napisać, że czysto religijna, że wzniosłem się na szczyty duchowe w czasie tej wędrówki, ale był to jednak mix chęci sprawdzenia się, poznania lokalnej tradycji z pewnym dodatkiem duchowości. Krzysiek, który cierpliwie towarzyszył mi w czasie tej drogi słyszał, że słowa, które wypowiadam ilekroć stąpam na zbyt ostry kamień mało mają wspólnego z pielgrzymowaniem. Cóż, mimo wszystko – udało się!
Były takie momenty kiedy wiedziałem, że do góry jest jeszcze całkiem spory kawałek i mówiłem sobie:
– Nie uda mi się. Wymiękam, poddaje się.
I wtedy najczęściej pojawiał się jakiś pielgrzym, w butach, który mijał mnie na trasie. Widząc moje bose stopy zatrzymywał się i mówił:
– Wow, szacunek, powodzenia, jestem pod wrażeniem, w taką pogodę i na boso, brawo!
Mówcie co chcecie, ale motywacja zewnętrzna działa, u mnie przynajmniej działa cuda. Czułem się wtedy jak biegacz, który pojawia się na stadionie. Oszukiwałem swój mózg mówiąc by wytrzymał ostatnie 15 minut, a wtedy będzie mógł zrezygnować z czystym sumieniem. Trick okazał się skuteczny! 😉
Czy warto chodzić boso?
Nie jestem lekarzem i nie wiem. Wiele artykułów, które przeczytałem wychwalają taką praktykę obalając jednocześnie mit przeziębień od tego typu aktywności.
Powiem Wam jak zadziałało to na mnie. Był chłodny majowy irlandzki dzień. Wychodząc na szlak w bluzie i kurtce czułem, że będzie zimno. Po paru krokach na boso czułem jednak jak robi mi się gorąco, a krew buzuje w żyłach. Nie było możliwości by w czasie drogi nie zrzucić z siebie najpierw kurtki, a potem bluzy. Jeszcze nigdy tak wyraźnie nie czułem swojego krwioobiegu, jeśli rozumiecie o co mi chodzi. Gorąco aż mnie rozsadzało od środka, a o żadnym przeziębieniu nie było mowy.
Czy taka jest zasada, czy każdy będzie tak miał po bosym spacerze? Specjaliści piszą, że jest to możliwe, bo na stopach znajdują się receptory odpowiedzialne za wiele naszych narządów.
Wśród zalet wymienia się również wzmacnianie stawów skokowych, kolanowych i głównego szkieletu, a także hartowanie organizmu.
Jako laik dzielę się tylko tym co piszą mądrzejsi, a moje krótkie doświadczenia z chodzeniem boso tylko to potwierdzają!
To kto zaryzykuje spacer? 😉
Pielgrzymka – na boso czyli skuteczniej?
Wracając do pielgrzymki. Bo kiedy cel jest choć po części religijny to z definicji mamy do czynienia z pielgrzymką. Lubię pielgrzymować. Pozwala mi to poukładać myśli, w wolności od zgiełku podjąć jakieś decyzje, a czasem w ciszy drogi dać się zaskoczyć intuicjami o których posiadanie nigdy bym się nie podejrzewał.
Zatem mogę to chyba podsumować w taki sposób, że miejsce do którego się wybraliśmy było jak najbardziej związane z pielgrzymowaniem, z chwilą zatrzymania i modlitwy, ale już forma (czyt. bose przejście) była tylko próbą nawiązania do pewnej tradycji, a nie wiarą to, że moje cierpienie będzie bardziej wysłuchane aniżeli przejście Krzyśka w adidasach. Bóg przecież nie jest małostkowy i zapewne ma dystans, którego nam ludziom zdecydowanie brakuje 😉
Croagh Patrick jest naprawdę cudowny – w buty czy bez, koniecznie się tam wybierzcie!
Na boso? Podziwiam! Zawsze chciałam spróbować chodzić na boso ale nie wyobrażam sobie właśnie takich ostrych kamieni, gdzie nawet w butach czuję niekiedy jeśli źle na nich stanę. Piasek pomiędzy palcami uwielbiam, trawę także. Ale chyba nie ostre kamienie. Podziwiam! 🙂
Przypomniał mi się wypad na plażę w Hiszpanii, gdzie okazało się, że jest ona taka żwirowo-kamienista (jeśli można tak to określić). W każdym razie chodzenie po niej na boso było dla mnie męką, ale chyba jedynie dlatego, że pod stopami miałam odciski, a to zdecydowanie ze sobą nie współgra, bo przy każdym najmniejszym kamyczku boli jak diabli 😉
Pozdrawiam 🙂
Kamyczki + pęcherze = lever hard! 😉
Zachwyca mnie ta geografia tam! Te jeziora, rozlewiska, kamienie, surowa przyroda i nieco sroga. Piękne:-)
Tak, w takich miejscach żałuję, że jestem takim ignorantem geologicznym 😉