Rzadko zdarza mi się bywać w „topowych” miastach. Do podróży ciągnie mnie raczej jakiś nieznany pierwiastek, porywa czasem jakaś „przypadkowa” wzmianka lub jedno „magiczne” zdanie przeczytane w książce. Dla mnie to wystarczający powód by właśnie tam się udać. O wiele lepszy niż to, że kraj lub miasto do którego się wybieram jest na liście „must to see” najbardziej szanowanych blogerów podróżniczych. Tak już mam – bez ocen, czy to lepiej czy gorzej. Na przełomie roku 2014/2015 udałem się jednak do miasta, które, jak odnoszę niekiedy wrażenie, odwiedzili już wszyscy. Powód nie był stricte turystyczny, bo w Pradze byłem na Europejskim Spotkaniu Młodych, które jak co roku było organizowane przez wspólnotę Taize. Dziś jednak o samej Pradze. Co tu dużo mówić, zewsząd słyszałem „ochy i achy”, a takie miejsca najczęściej mnie nudzą i rozczarowują. Tym razem jednak było inaczej. Stolica Czech zachwyciła mnie średniowiecznym klimatem. Dałem się wciągnąć! Kiedy pierwszego dnia, zwiedzanie zaczynaliśmy przed 7 rano i przemierzaliśmy pusty most Karola, czułem się jak pan na włościach. Polecam taką godzinę do zachwycania się miastem. Jest klimat i spokój, którego później nie da już rady uświadczyć. Praga urzekła mnie spójnością. Nie jestem oczywiście architektem ani historykiem sztuki, zatem to taka spójność na potrzeby laika. Kiedy kilkakrotnie podziwialiśmy Pragę z różnych punktów widokowych wydawała się całością. Spojrzenie jakby płynęło spokojnie z północy na południe, potem z zachodu na wschód i nic nie psuło widoku. Jak trudno znaleźć dziś takie miasto. Nie miałem wielkich oczekiwań wobec Pragi, także mój pobyt tam oceniam rewelacyjnie. A kiedy już zmęczyliśmy się tłumem pstrykającym zdjęcia wszystkiemu i wszędzie, uciekliśmy na Żiżkov. Jakże tam swojsko! Turystów brak, a klimat znów wyjątkowy. Urzekły mnie targi z jedzeniem. Nie mylcie ich z rynkiem. Tu ludzie nie przychodzą by zrobić zakupy, ale by na miejscu, pod gołym niebem, zjeść obiad, coś przekąsić i napić się grzanego wina. Szkoda, że w Polsce nie ma takiej tradycji ulicznego jedzenia. Spotkałem ją w kilku krajach i zawsze dodaje ona niesamowitego kolorytu (a przy okazji można tanio zjeść 😉 ). Napełnieni energią włóczyliśmy się po Żiżkovie z radością. Odwiedziliśmy lokalne puby, z miejscowymi piliśmy piwo. Żiżkov pachnie swojskością, brak tu blichtru, szału, piwiarniom bliżej do miejscowych spelunek, ale co z tego, skoro czujesz się tam po prostu normalnie. I znowu ta spójność. Nie mylcie tego ze zbytnim uporządkowaniem, którego nie znoszę. Żiżkov to kamienice i wąskie, strome uliczki. Jak okiem sięgnąć taki jest Żiżkov. A Ci którzy odważą się spojrzeć w górę mogą podziwiać majestatyczną rzeźbę przedstawiającą Jana Żiżkę (bodajże największy pomnik konny na świecie – choć może być to tylko praska legenda). Oczywiście w czasie tego tygodnia ledwo liznęliśmy to miasto. Fajnie, że zasmakowało. Dzięki temu znalazło się na super wąskiej liście „mogę tu jeszcze wrócić”.

Mógłbym spytać jak to się stało, że to miasto stoi nietknięte, ale nie spytam… cieszę się Pragą 😉

Ahoj!