Weekend spędziliśmy w tajdze, u Andrieja i Nastii. Niesamowite przeżycie. Jeszcze bardziej przywiązaliśmy się do tej niesamowitej rodzinki. Dowiedziałem się jak jeszcze po rosyjsku może brzmieć moje imię – Simończyk 🙂

A teraz, te ostatnie dni wypełnione są już chyba najbardziej nostalgicznymi zamyśleniami, sentymentalnymi rozmowami i przygotowaniem do odlotu. Kiedy przed wyjazdem słyszeliśmy słowa, że na pierwszej misji człowiek zostawia cząstkę siebie nie myśleliśmy, że może to być prawdą. A jednak. Życie jest cudem i za jego ciągłe doświadczanie jestem niezmiernie wdzięczny.

Tutaj nauczyłem się naprawdę wiele. Tak od tej strony zupełnie ludzkiej jak i tej bardziej duchowej, wewnętrznej. Zasługa w tym na pewno Boga, księży tu pracujących, niesamowitych parafian, wolontariuszy. No i szczególnie Oli, bo przecież przez ten miesiąc staliśmy się sobie nawzajem towarzyszami podróży w dobrym i złym. Wielkie dzięki za to!

Do zobaczenia w Polsce!