Boliwia to bardzo ciekawy kraj. Jakże inny od Polski. Już dziś, kiedy mówię Boliwia, na myśl przychodzą mi ludzie, rzeczy i miejsca, które spotkałem tylko tutaj. Boliwia to także Andy. A przecież góry od pierwszego wejrzenia zawsze mnie fascynowały. Wędrówka, zmaganie się z samym sobą, doświadczanie piękna w najczystszej postaci, pokora, cierpliwość, zgoda na to, że nie tym razem, że czasem trzeba odpuścić, że nie na wszystko mamy wpływ, ale też radość, śmiech, szczęście… to wszystko w sobie mają, to wszystko dotyka mnie kiedy wchodzę na szczyt. Tak samo jest w czasie tej wędrówki, choć moje myśli unoszą mnie jeszcze dalej. Lubię porównania, analogie; zawsze mam wrażenie, że pomagają nam lepiej zrozumieć rzeczywistość, że dzięki temu staje się ona bardziej „nasza”, ludzka. Tym razem jest podobnie. Po kilku godzinach trudu, zmęczony, ale szczęśliwy oglądam świat z wysokości prawie 5000 metrów. Kolejny szczyt zdobyty, kolejne doświadczenie porażającego piękna. I wtedy zaczynam się zastanawiać. Jak to jest w życiu? Bo chyba każdy z nas pragnął kiedyś osiągnąć jakiś szczyt. Powiem więcej, każdy z nas go osiągnął. Jaki konkretnie? Ilu ludzi, tyle odpowiedzi. Nasze życie, nasza wiara, nasze chrześcijaństwo składa się ze szczytów, ale i z dolin, z przepaści. I nabywam przekonania, że wcale nie o wysokość tu chodzi. Ale o właściwy szlak, bez względu na to czy doprowadzi nas na tysiąc, czy osiem tysięcy metrów. Każdy jest do czegoś powołany. Najpiękniejsze jest właśnie to, że każdy do czegoś innego. W chrześcijaństwie naszym najważniejszym szczytem jest życie na wzór na Mistrza z Nazaretu. Do niego zbliżamy się zaliczając poszczególne etapy. Ta droga jest co najmniej tak samo trudna jak górska wędrówka. Przychodzi zmęczenie, często ból i brak wiary, że wystarczy mi sił, że to może się udać. Ale świadomość, że jestem na właściwym szlaku sprawia, że robię kolejny krok, że biorę głęboki oddech i mówię sobie: dam radę, jestem na dobrej drodze…
Ostatni raz patrzę na słońce chowające się za Tunari. Czas schodzić. Uśmiecham się do siebie. Góry dają dobre natchnienia.
Wiesz, mnie sie wydaje, ze wlasnie te drogi nas ubogacaja. Na szczyt trzeba sie wspinac, potrzeba wysilku i zmagania. W dol sie po prostu leci, stacza…
A Ty masz kapelusz teksanski, a z tego co mi wiadomo wcale Cie tam nie bylo.
Poscigaj A. za zdjecia, bom Ci ciekawa tego Nowego Jorka please.
Miej sie cieplo. Andy sa cudne. Znam je z peruwianskiej strony!
Pozdrowka . I od Macka tez:)
No tak – w zasadzie właśnie o to mi chodziło, może trochę zakręciłem 😛
A widzisz – takie kapelusze noszą też Boliwijczycy 🙂
A co do NJ to chyba ja mam te zdjęcia 🙂 Tylko, że tyle się działo, że mi umknęły po prostu 🙂
Pozdrawiam Ciebie i Maćka również – trzymajcie się!
A jeszcze mi się przypomniało takie zdanie, które powtarzają ludzie na szlaku do Santiago de Compostella: To nie droga jest trudnością, to trudności są drogą… 🙂
Z jednej strony niezaprzeczalny urok wysokogórskich panoram , a z drugiej strony wydają mi się takie nieprzystępne , nieokiełznane, dzikie i kiedy widzę tam w końcu Ciebie to …dobrze ,że nie wiedziałam wcześniej o twoich planach ….:)
Jednoczymy się z Tobą! Jesteśmy z Tobą zarówno wtedy kiedy musisz odpuścić i przyznać,że nie tym razem, we wszystkich troskach i zmartwieniach, ale i wszystkie Twoje radości i każdy uśmiech, którym dzielisz się z nami na blogu w postach, zdjęciach, rozmowach przeżywamy razem z Tobą!
Z jednej strony cieszymy się, że zdobywasz kolejne piękne doświadczenia, z drugiej już baaardzo tęsknimy!!
Twoja złomowana Grupa Misyjna 😉
<3