Grybów… dworzec w Grybowie… 5 godzin przerwy, zeszyt, długopis i niezbyt wygodna ławka. To wszystko razem wzięte pozwala zatrzymać się na chwilę, by kilkoma słowami spróbować ogarnąć moje kolejne spotkanie z tym niesamowitym regionem, niezwykłą historią i wyjątkowymi ludźmi. W jednym zdaniu, ba!, w dwóch słowach wystarczy po prostu rzec BESKID NISKI.

Nadmienić trzeba, że Grybów zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Brama Beskidu Niskiego… prowincjonalne miasteczko. Bo Beskid Niski to taki ciekawy twór, obszar, jakby z całych sił broniący się przed cywilizacją. I właśnie na jego granicach, obrzeżach, porządku pilnują takie twierdze miasta – synowie i córy Beskidu. Przed wiekami, dawno dawno temu, w czasach, których nie pamiętają najstarsze beskidzkie kamienie, stary Beskid zwołał do siebie swoje dzieci i wyznaczył im za zadanie bronić tej krainy łagodności przed zniszczeniem. Tak o to jego córki: Krynica, Dukla, Komańcza, oraz synowie: Grybów, Gorlic i Rymanów szybko obrali strategiczne miejsca i rozpoczęli przygotowania do podróży. Kiedy Beskid rozejrzał się po pokoju ujrzał stojącą z boku córkę – Wysową. Oparta o ścianę, cicho łkała.

– Czemu płaczesz córko? – zapytał.

– Ojcze, nie chcę Cię opuszczać, chcę być zawsze przy Tobie – odpowiedziała.

Zapadła cisza. Stary Beskid cicho westchnął, a potem zwrócił się do córki.

– W takim razie, nie opuścisz mnie. Do końca moich dni pozostaniesz blisko – rzekł do Wysowej mocno obejmując ją w swoich ramionach… I tak pozostało już do dziś…

Historia mojej podróży jednak zaczyna się u innej córki Beskidu… Krynicy. Jest ona niewątpliwie piękną i przebojową niewiastą. Lubiącą przepych, splendor i dobrą zabawę. Dla odważnych przekraczających bramę Krynicy w drodze do krainy łagodności jedna sugestia. Po opuszczeniu gościny tej pierwszej córy Beskidu, łatwo o prawdziwy szok. Bo oto zamiast głośnych śpiewów – świszczący wiatr, a zamiast galerii handlowych darmowa dystrybucja wody ze strumienia. Kto zaś do tej pory gościł w pięknych krynickich pałacykach, może odnieść wrażenie, że łemkowska chyża jest nader skromna. Ot, Krynica właśnie.

Wybaczcie przydługi wstęp, ale na potrzeby mojej opowieści wydawał się konieczny. Ciąg dalszy… niebawem 😉