Oj te plany… zawsze psują najlepszą zabawę. A może inaczej. Nie plany, a zbytnie przywiązanie do nich. Bo przecież jakiś zrąb, wizję tego co będzie mieć trzeba. Miałem i ja 🙂 Planowałem wylądować na przedsionku Beskidu Niskiego właśnie w Grybowie. Z Kielc do Tarnowa, potem pociąg do Grybowa, a stamtąd już na nogach do Uścia Gorlickiego. Wszystko zaplanowane od A do Z. No prawie, ale i tak całkiem nieźle jak na mnie. Wszystko jednak runęło w oka mgnieniu kiedy zauważyłem, że autobus jadący do Tarnowa, kończy swój bieg w Krynicy. Po co się przesiadać jak tegoroczną przygodę z Beskidem można zacząć właśnie tam! Entuzjastycznie owładnięty genialnością swoich przemyśleń kupiłem bilet do końcowego przystanku. Trafiło mi się ostatni miejsce koło cygańskiej rodzinki. Sympatycznie całkiem. Niestety nie przewidziałem jednego. Korki. Dojechałem do Krynicy później niż byłbym w Grybowie. No czyli nici z oszczędzenia czasu. Tak czy siak ruszyłem w drogę do Banicy. Pierwsze wejście pod małą górkę pokazało mi, że trzeba się trochę przyzwyczaić do wędrówki i częściej łapać oddech. Ogólnie jednak, niezwykłe jest to przejście krynicko-bieszczadzkie. Miasteczko tętni życiem, gra muzyka, galerie handlowe pełne ludzi, zabawa w najlepsze… Mijam dom ZNP, skręcam do lasu i nagle… inny świat. Naprawdę parę kroków. Prawie jak szafa u Lewisa. Wystarczy przez nią przejść, a wchodzisz do Narni. W sumie się zgadza – Beskid Niski to zdecydowanie moja Narnia! Głęboki wdech, a potem nasłuchuję. Nic się nie zmieniło… godzina, dwie… żadnego turysty… Stary, dobry Beskid. Kiedy wszedłem do Mochnaczki usłyszałem w dali całkiem niezłe rąbnięcie. Burza idzie. No nieźle – myślę sobie, a przede mną jeszcze 1,5 godziny drogi. Trza zatem podkręcić tempo, nie ma co. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Po drodze mijam cudowną polankę, idealną do rozbicia namiotu. Myślę sobie, rozbiję tu obóz, będzie pięknie. Ale kolejny piorun przypomina mi przepowiadaną pogodę, którą dokładnie wyłuszczała mi mama. Będą burze. Wielkie burze. Ok – myślę sobie. Dziś będę rozsądny. Dojdę do Banicy, przenocuję w schronisku, a dalej zobaczymy, co z tą pogodą. W takim razie przyśpieszam. Wchodzę w głęboki las. Nie dosyć, że na zewnątrz już coraz ciemniej, to w lesie wygląda na to, że już dawno zapadł zmrok. Idę drogą… a ona nagle znika. Znika droga, znika szlak i ciemny las czeka na mnie. Nie przejąłem się zbytnio w Beskidzie Niskim takie rzeczy się zdarzają. Przedzieram się. Coraz szybciej, bo widoczność coraz bardziej ograniczona. Las nie robi się rzadszy, wręcz przeciwnie. Docieram na jakąś ścieżynę. Jakby jednak nie patrzeć, to nie moja droga. Dziwne bardzo oznakowanie. Są dwie możliwości, albo to oznaczenia słowackie, albo leśników. No nieźle się urządziłem, jeszcze tylko tego brakowało, żebym zapłacił mandat za nocowanie w bliskości granicy. No ale przecież, z drugiej strony, po 2005, to chyba już tu tak nie łażą – zastanawiam się nie mogąc sam z sobą dojść do porozumienia. Jeszcze kilka metrów, może wyjdę na przełęcz… Nic z tego! Kolejny piorun w oddali. Już prawie nie widać drogi. I nagle łup, bum i nie wiem co jeszcze. Nie, to nie burza, jeden łoś, drugi, trzeci… jakie piękne, jakie wielkie. No nieźle, czyli łosie ulitowały się nade mną i oddały miejscówę. Niech i tak będzie. Prawie już po ciemku rozbijam namiot. Ładnie, ładnie. Pamiętajcie, nigdy nie słuchajcie rodziców! Po swojemu zawsze najlepiej. Wchodzę do namiotu. Ciekawa jest noc w gęstym lesie, pośród zwierzyny, o której nie ma się za wielkiego pojęcia. Tylko jakieś dziwne odgłosy pozwalają się domyślać jakie to fajne zwierzaki mi towarzyszyły 🙂 Gdzieś w dalszej odległości słyszę jeszcze dwa wyładowania i wszystko się uspokaja. To dobrze – myślę sobie. Pogodę mam już po swojej stronie. Muszę jeszcze obłaskawić wilki, żbiki, dziki i jelenie, a potem dogadać się ze strażą graniczną i wyjdę z tego bez szwanku. Układając misterny plan ewentualnego działania, pośród głębokiej głuszy, słysząc groźny świst wariującego wiatru… niespodziewanie zasypiam… CDN 🙂