Dziś będzie niezbyt misyjnie, podróżniczo można rzec. Wyjazd do Boliwii nigdy nie był dla mnie wyjazdem turystycznym. Ale nie sposób nie podróżować. Podróż to styl życia. Wszystko zależy oczywiście od podejścia. Można przeżyć podróż jadąc flotą z Cochabamba do Oruro, a można jej nie przeżyć zwiedzając odległe zakątki świata. Zwiedzanie to nie podróż. Podróż to droga, w której coś się zmienia, w której dochodzi do kolejnego spotkania, kolejnej wymiany zdań, kolejnego odkrycia czegoś ważnego! I właśnie dlatego od dawna jestem w podróży 🙂

Po Machu Picchu jestem trochę zmęczony. Wydaje mi się, że ten czas spędzony w „dzikiej” Boliwii odstraszającej typowych turystów na każdy możliwy sposób jeszcze bardziej sprawił, że coraz  bardziej obce staje mi się podróżowanie w tradycyjny sposób. Może to jakiś duch antyturystyki o której pisze Daniel Kalder. Tak czy siak to właśnie tu w Cusco, a potem już w okolicach Machu po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że w Ameryce Południowej są miejsca, gdzie hiszpański przegrywa z angielskim, a tłumy Amerykanów i Japończyków cykających sobie słitfocie dopadły również ten kontynent.

Podsumowanie tego wyjazdu jest bardzo proste. Uświadamiam sobie, że wolę popijać chichę z Indianami Keczua niż kupować kawę w Starbucksie. Zdecydowanie bardziej uśmiecha mi się odkrywać tajemnice zaginionej cywilizacji w boliwijskiej Aquille niż w peruwiańskim Machu Picchu. Kamczacka tajga wygrywa z Central Parkiem, a zachód słońca nad jeziorem Popoo kładzie na łopatki hiszpańskie plaże…

Jaki z tego wniosek? W gruncie rzeczy chyba nie szukam tego co wszyscy, a może jest dokładnie odwrotnie, szukam tego, co innych nudzi, męczy, przeraża albo zniechęca. I jeszcze jedno, pisałem o tym również tutaj, ale powtórzę się, bo jest to chyba moja najprawdziwsza prawda dotycząca turystyki. Podróż to człowiek. Podróż to nowe spojrzenie. Podróż to odkrycie, że jest jednak trochę inaczej niż myślałem. W podróży uczę się ludzi. Nigdy nie nauczę się ostatecznie, ale też nigdy nie zaprzestanę podróżować!